wtorek, 31 lipca 2018

Znów minął lata jeden dzień.



Może temat warszawskiej reprywatyzacji nadaje się na kanikułę, na zasadzie paskudy, czy potwora z jeziora Loch Ness. Może.

Jednak po przesłuchaniach Jana Stachury i Zbigniewa Niebrzydowskiego mam inne zdanie. Beneficjenci i nabywcy roszczeń są coraz bardziej bezczelni w swych zachowaniach przed komisją Jakiego.
Część wzywanych na świadków uznaje za niecelowe swe stawiennictwo przed komisją ze względu na stratę swego cennego czasu. Wystarczy zwolnienie lekarskie którego nikt  nie weryfikuje. Można przecież w tym samym dniu wysłać pod adres zamieszkania świadka uprawnioną kontrolę. Można, ale nikt tego nie robi i dotychczas nie zrobił.
Ci świadkowie boją się zeznawać przed komisją w obawie, że powiedzą coś istotnego dla wyjaśnienia okoliczności poszczególnych reprywatyzacji.
Zeznający opowiadają coraz bardziej piramidalne bzdury i komisja jest bezsilna.
Ale trafiają się tacy świadkowie jak Jan Stachura, który jest pewien swej bezkarności. Kto mu to zagwarantował? Czy jest jakakolwiek szansa na to, że się przeliczy w swych rachubach?
Ilość przejęć dokonana przez beneficjentów może zwalić z nóg niejednego obserwującego zeznania. Dodatkowo, widać jak na dłoni związki rodzinne i powiązania towarzyskie tych beneficjentów. W tym procederze widać skalę wzajemnego zaufania tych ludzi. Wielokrotne rozliczenia wzajemne bez formalnych umów, bez regulowania podatków od tych transakcji itd. Wielokrotne transakcje między Janem Stachurą i jego konkubiną Marią Trzcińską która nie stawiła się na przesłuchanie. Wymownym milczeniem Stachura zbył pytanie o etykę swego postępowania.
Kilka osób z aresztu obserwuje postępy prac komisji i prokuratury, ale większość przebywa na wolności. Wszyscy mają też świadomość, że w świetle dotychczas obowiązującego prawa mogą otrzymać niewielkie wyroki do odsiadki i niekoniecznie przepadek mienia.
Sama zaś komisja nie jest w stanie faktycznie zrobić nic, poza napisaniem protokołu końcowego ze swych prac. Nastąpi to albo po oficjalnym ogłoszeniu terminu wyborów samorządowych, albo nastąpi poważna wymiana składu komisji i jej prace ulegną rozwodnieniu.
Musimy mieć świadomość, że większość zagrabionego mienia nie jest już dostępna dla prokuratury i sądu. Najprostszym sposobem była wielokrotna odsprzedaż kolejnym nabywcom. Nie pomoże również konfiskata rozszerzona. Kto więc pokryje koszty decyzji zwrotowych? Odpowiedź jest prosta. Budżet państwa, czyli każdy z nas, czy się zgadza, czy nie. Nie pomoże bezradne rozkładanie rąk.

Komisja ani koalicja rządząca nie są zainteresowane wprowadzeniem korekt do ustawy powołującej komisję  reprywatyzacyjną. Bez tego prace komisji mają podobną wartość użyteczną jak programy interwencyjne w TVP w rodzaju „Sprawa dla reportera”.

Powtarzam po raz kolejny. Jeśli koalicja rządząca widzi w tym swój interes polityczny, potrafi pracować szybko i skutecznie. Przykładów z ostatnich miesięcy nie brakuje. W konkretnym przypadku materia jest zbyt rozległa i skomplikowana, a tym samym szanse na spektakularny sukces znikome. Euforia widoczna jest w świetle reflektorów, a gdy one gasną pada rozpaczliwe pytanie: co dalej? Czas goni. Kolejne wybory coraz bliżej i trzeba się wykazać sukcesami, a tych tak naprawdę nie ma, bo wiele spraw zostało rozgrzebanych, a nic nie udało się skutecznie dokończyć. Wszystkiego nie da się zrzucić na obstrukcję totalniaków.

Przy tym wszystkim jak bumerang wraca pytanie co się dzieje z dużą ustawą reprywatyzacyjną?
W końcu chodzi nie tylko o reprywatyzację warszawską.  

stary.piernik

1 komentarz:

  1. stary.piernik31 lipca 2018 22:21

    Spot wyborczy Trzaskowskiego z 2009 roku można by zbyć milczeniem. Można, ale po co? Jest okazja dowalić konkurencji? Tylko głupi nie skorzysta.
    Moim zdaniem Trzaskowski byłby doskonałym uzupełnieniem gangu Olsena. Ma wyjątkowy talent, ale też sporo samozaparcia żeby dobrowolnie nie wycofać się z gry. Tylko czy same media dadzą mu wygraną w wyścigu o fotel prezydenta Warszawy?
    Na marginesie tych harców zwracam uwagę, że zarówno Trzaskowski jak i Jaki zbyt wiele obiecują warszawiakom. Gdyby realność tych obietnic była na poziomie 10% już rzekłbym, że jest dobrze.
    Jest tu jeszcze kruczek na który zwracają uwagę komentatorzy. Można wygrać wybory, ale nie mieć większości decyzyjnej we władzach Stolicy. Co wtedy?

    OdpowiedzUsuń

Informacja dotycząca plików cookies: